Śni mi się, że dostaje wiadomości. Tutaj. Trzy.
Jedyna, którą zapamiętałem jest o tym, bym nie rozpływał się w samozachwycie, bo i tak tego nikt nie czyta. Żebym przestał i poszedł marszczyć Freda (tak było napisane!).
25 października
Prawdziwy koszmar zaczyna się wówczas kiedy sny stają się rzeczywistością.
Twarde NIE, na pytanie, o które błagałbym jeszcze kilka miesięcy temu.
Mam ochotę się upić.
24/25 października
Kupuję bilet w dwie strony – do Londynu i z powrotem. Testuję co można zobaczyć podczas trzech i pół godziny miedzy lotami. Niewiele. Ale bilety tanie jak barszcz, a cała wycieczka zajmuje mi osiem godzin.
Powtarzam to jeszcze kilkukrotnie, za każdym razem zapuszczając się najwyżej o półtorej godziny drogi od lotniska.
23/24 października
Nie znoszę mieć proroczych snów.
Nie odpowiada mi rola pogotowia ds przemocy w rodzinie.
Nie lubię kiedy w środku nocy jadę z pomocą do obcego miasta, rano spóźniam się do pracy, a w zmian nie słyszę nawet dziękuję.
Nie bawi mnie mesjanizm.
18/19 listopada
Dziadek na łóżku, jego pokój, ale na parterze. Siedzę na jego miejscu, a przez okno wchodzą i wychodzą różni ludzie. Paulina, Patrycja i inni.
Praca. Ale inna niż obecna. Mariusz zaczepia mnie i pyta o zdjęcia. Odpowiadam coś na odczepnego.
Kilka godzin później przynosi połowę pizzy i pokazuje co zrobił z moimi wskazówkami. Jakieś potworne zdjęcia, ze zniekształconą kolorystyką. A on się zachwyca.
Na przystanku tramwajowym łapanka. Kanarzy kontra pasażerowie.
Wsiadam jednymi drzwiami, a wysiadamy tymi po przeciwległej stronie. Stoję miedzy dwoma jadącymi z przeciwnych kierunków tramwajami. Mijają się ocierając o mnie.
A mnie się nic nie dzieje. Nie mam nawet zadrapania.
Obok tego samego przystanku tramwajowego dziwnie pokręcony wiadukt – droga wije się w powietrzu, zakręca serpentyny, a przy tym nie jest o nic podparta. Dziwy.
Podchodzę bliżej (a za mną jakaś grupka osób) i przyglądam się uważniej temu zjawisku.
Dostrzegam, że droga była wsparta, ale ktoś wysadził lub wyburzył podpory.
A wszystko co powiem do siebie pod nosem parafrazuje osoba zza moich pleców sprzedając te mądrości jako swoje tej grupie za mną.
17/18 października
Siedzimy w podłużnej, wąskiej, wysokiej celi.
Na jednym końcu metalowe drzwi, po drugiej stronie, wysoko, poza zasięgiem rąk malutkie okratowane okno. Jedyne źródło światła.
Siedzę na drewnianej ławce, tyłem do drzwi, oprócz mnie w pomieszczeniu są jeszcze dwie osoby. Za mną, przy drzwiach – ktoś mi nieznany. Przede mną – pod oknem, jakaś kobieta, którą znam. Pamiętałem kto, teraz nie pamiętam.
Brzęk kluczy. Otwierają się ciężkie, metalowe drzwi.
Mimo, że siedzę tyłem, widzę jak trzech żołnierzy w niemieckich mundurach strzela do tej osoby za mną. Pistolet z tłumikiem. Świst strzałów. Trzy razy. Przerwa.
I znów trzy strzały. Widzę jak kobieta spod okna osuwa się na ziemię. Myślę sobie, że to jest zbyt realne, żeby było snem, że to na pewno już to. I zaczynam się modlić. Zamykam oczy i pospiesznie recytuję Pater Noster. Po łacinie.
Świst.
Do mnie też strzelili. A jednak nie czuję nic.
Drzwi się zamykają z takim samym trzaskiem z jakim zostały otwarte.
Nie wiem czy żyję.
Budzę się.
15 października
Czytasz jedno zdanie i masz wrażenie, że całą terapię szlag trafił.
11/12 października
Strzępki.
Wystawiam pralkę na korytarz, i okazuje się że mieszkam na trzecim, ostatnim piętrze, trzy przy schodach, przy barierce, za którą widać tort z kolejnych pięter.
Do salonu przychodzi kobieta i awanturuje się. Żąda gratisów. Nadskakujemy jej, ale jesteśmy stanowczy. Po wszystkim wyciąga ankietę – mówi że na zlecenie kolei bada jakość obsługi. Kwestionariusz wypełnia sumiennie. Potem daje go nam do przeczytania i zagaduje Nowaka (Nowak jest moim współpracownikiem) o jego złamaną rękę czy nogę. Niewielka kontuzja, odpowiada Nowak. Tydzień gipsu.
Szereg cyfr, numerów. Wszystkie puste, nic nie znaczące. I tylko jedna pozycja wypełniona do granic możliwość. (Jak spałem to pamiętałem, ale jak wstałem to zapomniałem).
10/11 pażdziernika
Płyniemy z małą m. okrągłym pontonem. Jakieś jezioro lub staw z mnóstwem nurtów w różnych kierunkach. Szarpie nami, co chwila zmieniamy kierunek. Zaczynamy niebezpiecznie zbliżać się do wodospadu. I w tym momencie coś nas wciąga. Jakaś gigantyczna rura (jak te z aquaparków) wsysa nas do środka niczym wielka słomka w szklance napoju.
I wtem jesteśmy na spokojnych wodach wewnętrznych, pod jakąś kapsułą.
Strzępki.
Hotel zimą; dzienna absencja; głosownie w Rosji, kolejki do lokali już o 5 rano (ważne żeby było widać, że już o 5 ustawiają się ludzie), śnieg po pas. A po powrocie jakieś ryby sumopodobne pełzające po suficie hotelowego pokoju na trzecim piętrze.
A jeszcze wcześniej telekonferencja z małą m., która siedzi tuż przede mną, ja na krześle, ona na podłodze, opierając się plecami o moje nogi. Nago. A obok nas ludzie. Widonia jakaś chyba. A mimo to rozmawiamy przez jakiś wideofon.
10 października
J. mówi, że to koniec. Że to pożegnanie. Że dam sobie radę, że w to wierzy.
I pierwszy raz od dawna taki zestaw zdań wywołuje u mnie poczucie satysfakcji (a nie porzucenia).
Mówi, że dalej mogę pracować sam. I że zawsze mogę zadzwonić.