Jesteśmy w młodym lesie, zdziczałym. Dawne torowisko porośnięte młodnikiem.
Wojna.
To nie są ćwiczenia.
Ostrzeliwują nas. Walą do nas jak do kaczek. Nie wiemy skąd. Nie mamy sprawnego sprzętu.
Pośród wiwatujących współżołnierzy idzie koś o wyglądzie dra Housa. Z lekkim wpływem Jacka z Zagubionych. Idzie. Jak paw.
Dochodzi do namiotu (a właściwie półnamiotu – tylko dwie ściany zostały, resztę rozmontowano, dla lepszej widoczności) dowództwa. Tam prezentuje się przez chwile, wypina pierś, uśmiecha się do zdjęć i tonem bardzo pewnym siebie mówi, że naprawi sprzęt, że jest najlepszy, i że wie, że wygląda jak House, że możemy sobie porobić z nim zdjęcia.
Mija kilka chwil nim bierze się do roboty.
Sięga po sztabową lornetkę – tę najlepszą. Zepsutą. Ślepe oczy dywizji.
Przystawia ją sobie do twarzy, wbija oczy w okulary. Wydyma się jak rybki, które wiszą zasuszone na każdym straganie w nadmorskich miejscowościach. Policzki, usta, nawet oczy przyłożone do lornetki. Wszystko ma wydęte.
Po chwili oddaje lornetkę i mówi że już, że działa.
Oddaje ją mnie..
Zerkam przez szkła i widzę jak sporej wielkości karabin automatyczny, na autonomicznej podstawie kieruje się w naszą stronę. Nim padają pierwsze strzały krzyczę padnij.
Chwilę trwa ostrzał, karabinek, sterowany pewnie zdalnie próbuje trafić mnie. Decyduję że muszę uciec, żeby dać innym szansę. Wstaję błyskawicznie, wybiegam za namiot, a tam skarpa. Na szczęście teraz mnie nie widać. Mam nadzieję, ze karabin będzie nadal brał mnie na cel – zejdę w dół skarpy – poza zasięg widoczności i obejdę wszystko dookoła.
Zbiegam po wapiennych skałkach.
Kiedy okrążam nasz obóz i wracam z drugiej strony widzę, że obozu przeciwnika już nie ma. Że przywrócony wzrok dywizji tchnął ducha w kompanów. W okopach tylko jacyś niedobici wrogowie. Więc biegnę za swoimi, bo zostałem wyraźnie w tyle.
Biegnę w poprzek torów kolejowych, mijam torowisko za torowiskiem, a wszystko pośród młodego lasu, Może dwuipółmetorwe sosny czy świerki. Gdzieniegdzie brzoza. Nie doganiam swoich, ale spotykam po drodze jakiegoś znajomego, teraz biegniemy razem. Ściemnia się.
Dostrzegamy pośród drzew, na stoku (bo teraz biegniemy pod górkę) jakieś urządzenie. Na chodzie. Zrobimy sobie z tego lampę, mówi. Majstruje przy tym chwile nim zapada kompletna ciemność.
Ostatnie co słyszę przed przebudzeniem to wołanie Komme, komme. Po niemiecku a nie brzmi wrogo.