Podniosła atmosfera. Ma mnie odwiedzić Elżbieta II. Z Filipem.
Spóźnia się, ale w końcu się pojawia. Pijemy herbatkę, rozmawiamy kurtuazyjnie kiedy nagle dzwoni mi telefon. Zakłopotanie. Chwila trwa wieczność. Przepraszam wasze królewskie mości, odbiorę tylko i zaraz wrócimy do rozmowy. Dobrze. Elżbieta z Filipem wychodzą chociaż tego nie oczekiwałem, ja chwytam za telefon – i nie zdążyłem. Głuchy sygnał. Ktoś się rozłączył.
Goście już nie wrócili.
W starym telefonie znajduję zdjęcia o których zapomniałem. Jest to o tyle dziwne, ze ten telefon nie ma ani pamięci ani tym bardzie aparatu. Przeglądam fotografie z wakacji sprzed siedmiu czy ośmiu lat.
Jedziemy na jakimś wyciągu, kolejce górskiej, krzesełkowej, ale z krzesełkami na tyle nietypowymi, że ustawionymi w rzędy. Na przednim krzesełku N. Ja dwa rzędy za nią. Ma mój aparat. Załóż pasek na szyję, mówię. Chwile potem aparat wypada jej z rąk i tyle go widziałem.
Mieszkanie N. Ale zupełnie inne – w ogóle nie przypominające jej mieszkania. Ona i Młody siedzą przy wejściu, blokując jedyny ciąg komunikacyjny w lokalu. Nie da się ani wejść, ani wyjść, ani przejść z pokoju do kuchni. Kilka chwil potem wchodzi Nowy i zaczyna do niej mówić. A potem krzyczeć. Wydaje jej polecenia. Traktuje ją przedmiotowo. Mówi coś o nieprzygotowanym obiedzie. Atmosfera się zagęszcza.
Słyszę (bo nie widzę sceny, jestem w innym pomieszczeniu), że Nowy jest zdenerwowany, że kolejny lekarz odesłał go z kwitkiem. N. mówi, że musi w końcu znaleźć takiego który go zbada, w końcu to może być nowotwór, nawet w takim wieku, wszystko na to wskazuje, mówi N.
Nowy wchodzi do pokoju w którym stoję, obrzuca mnie złowrogim spojrzeniem i puszcza w moją stronę wiązankę. Słowotok. I bardziej mnie to śmieszy niż złości czy obraża.