W parku stoi żuraw, budowlany. Wspinamy się na niego z Michałem, dawnym sąsiadem. On jest już na górze. Ja zaraz dołączę.
Obok mnie jakaś kobieta rozmawia głośno przez telefon komórkowy. Są problemy z siecią web. Nie wyświetlają się strony, w każdym razie nie tak jak powinny. Ale to nie ich wina, to wina źle zrobionej strony. To oni się nie popisali, Ci drudzy. Krzyczy kobieta.
Odkłada telefon i mówi, że to Oasis zatrudniło kiepskich programistów i przygotowali niekompatybilną z wszystkimi przeglądarkami stronę, że teraz kliencie korzystający z internetu skarżą się, że ta strona źle wygląda.
Oasis zawsze szukało oszczędności, mówię. Zawsze szli po najmniejszej linii oporu.
Kobieta znika, a ja jakimś dziwnym trafem znajduję się na szczycie żurawia. I pojawia się problem – jak zejść.
Michał mówi, że powinniśmy skoczyć. Ale to dobre dwadzieścia kilka metrów nad ziemią. Sporo. Ja proponuję spuszczenie się na linach wyciągowych na wysokość haków, to jest jakieś dziesięć, może piętnaście metrów niżej.
W końcu znajdujemy miejsce, gdzie ramię żurawia jest nieco bliżej wiaduktu. Michał skacze. W śnieg. [Bo w międzyczasie zrobiła się zima; a my w letnich ubraniach; nam jest ciepło]. Ja nie skaczę. Idę kilka metrów dalej po ramieniu żurawia. Droga na wiadukcie ciągnącym się równolegle do żurawia jest coraz wyżej i wyżej. Aż w końcu osiąga wysokość ramienia dźwigu. Robię krok i już jestem na asfalcie pokrytym warstwą śniegu. Nie musiałem skakać.
Park, bo nadal jesteśmy w parku, pokryty śniegiem.
Michał zakłada na nogi snowboard i zaczyna szaleć. Ja zaczynam szaleć bez snowboardu, na butach, jak dzieciaki.
Rampy, skocznie, halfpipy – brak deski pod butami mi w ogóle nie przeszkadza. Jeździmy tak jakiś czas nim zauważamy, że w głębi parku, ktoś rozstawia tyczki do zawodów, do slalomu czy innego zjazdu. Ktoś najwyraźniej przegotowuje teren. Podjeżdżamy bliżej.
Pryszczaty chłopak, w wieku około dwudziestu lat mówi, że on tu jest numerem jeden. Że on tu dowodzi. Zachowuje się jak pan na włościach. Jak strażnik. Na ma sobie koszulkę z nadrukowanym numerem jeden i dopisanym pisakiem zero jeden – jakby mu ktoś chciał zrobić dowcip i przerobić numer.
Ja tu jestem numerem jeden, nie ma tu zabawy, nie możecie tu jeździć. Bo ja tak mówię. Krzycy.
Na żółtej koszulce (zapamiętałem kolor) oprócz grubej jedynki (i cieniutkiego dopisku) widnieje wyraźne JKM.
Acha, impreza sponsorowana przez kampanię wyborczą. Znaczy, że za nasze pieniądze. Czyli możemy się poślizgać.
Chwilę szalejemy pośród tyczek. A potem wracamy do domu. Drogą, którą wskazuje nam numer jeden jako zakazaną, bo zamkniętą, między blokami.
I wybieramy właśnie tę drogę, właśnie dlatego, że on nam tam zabronił iść.
Z tym, że niestety miał racje. Po kilku chwilach między blokami wyrasta siatka ogrodzenia. Zbyt wysoka by przeskoczyć, zbyt śliska i oblodzona żeby się wspinać. Dajemy za wygraną. Wracamy tak jak przyszliśmy.