Browse Month by September 2011
noc

26/27 września

Co rusz napotykam głowy lalek, nieco mniejsze niż naturalna wielość ludzkiej głowy.
Porzucone, na chodnikach.

Wszystkie mają rysy N. i jej fryzurę. Kok, który robiła na balet.
Ta fryzura na poszczególnych główkach ma inną objętość. Wariacje z różnych okresów. Same główki też są nieco większe bądź mniejsze.

Ostatnia, którą widzę leży przy krawężniku, na mojej codziennej trasie sklep-dom. Kok jest tak duży, że na pewno nie starczyłoby N. włosów do upięcia tej fryzury. Przynajmniej wtedy.

noc

25/26 września

Siedzimy na rzeką. Być może to Wisła.
W oddali, na drugim brzegu, na piaskowej skarpie siedzi mężczyzna z laptopem na kolanach.
Chwilę później ktoś na niego wskazuje. Jest cały w płomieniach.
Podpalił się.
Płonąca kukła ześlizguje się bezwładnie do wody.
Niemy film. Dźwięk do nas nie dociera, jesteśmy zbyt daleko.


Nie wiem jak to się stało, ale jestem w mieszkaniu Igi.
Nie wiem jak to się stało, ale jest półnaga.
Zaczynam pieścić jej śnieżnobiałą skórę. Skórę, która wygląda jakby nigdy nie widziała słońca.
Mlecznobiała skóra. Mlecznobiałe piersi.

Klucz w drzwiach.

Zapomniałam ci powiedzieć, ze zaraz będą rodzice.

Ubieramy się pospiesznie.

noc

21/22 września

We śnie przychodzi Asia. P.
Jest w fatalnym stanie. Niewyspana, albo niezadbana, z podkrążonymi oczami, które ktoś mógłby wziąć za objawy przemocy domowej. Skarży się na stagnację i marazm w związku. Skarży się na męża, który się nie rozwija.

Dużo płacze.

dzień

11 września

Im większej pewności siebie nabieram, im więcej siły mam do działania, tym boleśniej czuję upadki i konfrontacje z rzeczywistością. A im boleśniej to odbieram, tym bardziej desperacko staram się następnym razem, zatracając instynkt samozachowawczy.

Trzeba odpuścić.

noc

10/11 września

W parku stoi żuraw, budowlany. Wspinamy się na niego z Michałem, dawnym sąsiadem. On jest już na górze. Ja zaraz dołączę.
Obok mnie jakaś kobieta rozmawia głośno przez telefon komórkowy. Są problemy z siecią web. Nie wyświetlają się strony, w każdym razie nie tak jak powinny. Ale to nie ich wina, to wina źle zrobionej strony. To oni się nie popisali, Ci drudzy. Krzyczy kobieta.
Odkłada telefon i mówi, że to Oasis zatrudniło kiepskich programistów i przygotowali niekompatybilną z wszystkimi przeglądarkami stronę, że teraz kliencie korzystający z internetu skarżą się, że ta strona źle wygląda.
Oasis zawsze szukało oszczędności, mówię. Zawsze szli po najmniejszej linii oporu.

Kobieta znika, a ja jakimś dziwnym trafem znajduję się na szczycie żurawia. I pojawia się problem – jak zejść.
Michał mówi, że powinniśmy skoczyć. Ale to dobre dwadzieścia kilka metrów nad ziemią. Sporo. Ja proponuję spuszczenie się na linach wyciągowych na wysokość haków, to jest jakieś dziesięć, może piętnaście metrów niżej.

W końcu znajdujemy miejsce, gdzie ramię żurawia jest nieco bliżej wiaduktu. Michał skacze. W śnieg. [Bo w międzyczasie zrobiła się zima; a my w letnich ubraniach; nam jest ciepło]. Ja nie skaczę. Idę kilka metrów dalej po ramieniu żurawia. Droga na wiadukcie ciągnącym się równolegle do żurawia jest coraz wyżej i wyżej. Aż w końcu osiąga wysokość ramienia dźwigu. Robię krok i już jestem na asfalcie pokrytym warstwą śniegu. Nie musiałem skakać.

Park, bo nadal jesteśmy w parku, pokryty śniegiem.
Michał zakłada na nogi snowboard i zaczyna szaleć. Ja zaczynam szaleć bez snowboardu, na butach, jak dzieciaki.
Rampy, skocznie, halfpipy – brak deski pod butami mi w ogóle nie przeszkadza. Jeździmy tak jakiś czas nim zauważamy, że w głębi parku, ktoś rozstawia tyczki do zawodów, do slalomu czy innego zjazdu. Ktoś najwyraźniej przegotowuje teren. Podjeżdżamy bliżej.

Pryszczaty chłopak, w wieku około dwudziestu lat mówi, że on tu jest numerem jeden. Że on tu dowodzi. Zachowuje się jak pan na włościach. Jak strażnik. Na ma sobie koszulkę z nadrukowanym numerem jeden i dopisanym pisakiem zero jeden – jakby mu ktoś chciał zrobić dowcip i przerobić numer.
Ja tu jestem numerem jeden, nie ma tu zabawy, nie możecie tu jeździć. Bo ja tak mówię. Krzycy.
Na żółtej koszulce (zapamiętałem kolor) oprócz grubej jedynki (i cieniutkiego dopisku) widnieje wyraźne JKM.

Acha, impreza sponsorowana przez kampanię wyborczą. Znaczy, że za nasze pieniądze. Czyli możemy się poślizgać.
Chwilę szalejemy pośród tyczek. A potem wracamy do domu. Drogą, którą wskazuje nam numer jeden jako zakazaną, bo zamkniętą, między blokami.
I wybieramy właśnie tę drogę, właśnie dlatego, że on nam tam zabronił iść.
Z tym, że niestety miał racje. Po kilku chwilach między blokami wyrasta siatka ogrodzenia. Zbyt wysoka by przeskoczyć, zbyt śliska i oblodzona żeby się wspinać. Dajemy za wygraną. Wracamy tak jak przyszliśmy.

noc, techniczna - przejrzane

3/4 września

Kraków, a wcześniej Gliwice. Zlały się w jedność.
Wycieczka. Zwiedzamy.
Ja w roli przewodnika. Asia w roli turysty. Raz na jakiś czas nasze dłonie spotykają się przypadkiem. I wtedy ona mnie chwyta za tę dłoń. Zupełnie naturlanie.
Barbakan, rotunda.
Aquapark, który lata świetności ma już dawno za sobą. Zlikwidowali zjeżdżalnie, rury i wszystkie inne atrakcje. Zostały dwa baseny i łąka. Japończyk postanowił zwinąć biznes, mówi. Leżymy na trawie i rozmawiamy. Wcześniej coś jedliśmy. Kupiłem jakieś dania. A ona mówi mi teraz, że to bardzo opiekuńcze, że docenia. Ale że potrafi o siebie zadbać.

A potem znika.