Browse Tag by Sonia
dzień, techniczna - przejrzane

18 lipca

Mama cztero- czy pięciolatka mija mnie w drzwiach centrum handlowego, uśmiecha się i rzuca cześć. Cześć, odpowiadam.
Nie wiem kim jest.
Mija kilka chwil min orientuję się, że to Sonia. Ta sama, której mama fundowała nam lot dwa dni temu. We śnie.
Oglądam się za siebie, ale jej już nie dostrzegam.

Jawa?

noc, techniczna - przejrzane

15/16 lipca

Mama Sonii oraz biskup z pieniędzy z komunii (zainwestowanych te dwadzieścia lat temu z powodzeniem) fundują nam wycieczkę. Lecimy do Sydney. Grupowo. Bardzo. Na tyle grupowo, że lecę nie wiedząc kim jest Sonia. W samolocie rozpoznaje kilku kolegów ze szkolnych lat; jest też paru nauczycieli. Wszyscy mówią o Sonii jak o kimś mitycznym, jak o darczyńcy, jak o mecenasie wspierającym rozwój talentów, jak o sponsorze dzieci z zakładu w Laskach. Wszyscy mówią o niej wielkimi literami. A ja nie wiem kim ona jest. Zastanawiam się czy to ta sama dziewczyna, która mieszkała kiedyś po sąsiedzku. Niby kilka faktów się zgadza, ale kto wie.

Lądujemy w Sydney.
Ale zanim wysiądziemy z samolotu pilot ostrzega żebyśmy nie wkładali czapek – pospadają. Australia jest na południowej półkuli, tu wszystko jest do góry nogami – pospadają wam czapki, uważajcie.
Kiedy wygramoliliśmy się z samolotu okazuje się, że to tylko postój, a nie miejsce docelowe – za chwile mamy lecieć na jednodniową wycieczkę na Alaskę. Ten postój jest jedynie na uzupełnienie paliwa i załatwienie formalności z paszportami.
Wsiadamy z powrotem.
Oglądam w paszporcie pieczątkę z godłem USA. I zastanawiam się czemu już ją wbito, skoro dopiero co byliśmy w Australii, do Stanów jeszcze nie dotarliśmy.

Podróż mija niezwykle szybko.
Zatłoczony samolot, sami swoi. Wszyscy znajomi Sonii. (Czyżbym tylko ja nie wiedział kim ona jest?)
Jak jej podziękować? Pada propozycja, żeby w miejscu gdzie kiedyś mieszkała zrobić wielki mural. Nasz portret. Zdjęcie grupowe. My dwadzieścia lat temu. My sprzed dwudziestu lat w pierwszym rzędzie. W drugim my teraz. Retrospekcja. Zderzenie czasów. Największą sylwetkę ma zajmować ona. W końcu to dla niej. Na pamiątkę. W podzięce. Jak tablica z marmuru w stylu W tym domu mieszkał i tworzył w latach takich to a takich wybitny poeta taki to a taki.

Docieramy na Alaskę i od razu ruszamy na przechadzkę.
Idziemy po ośnieżonych szczytach, w dziczy. Gęsiego, ścieżka jest wąska.
Nikt już nie mówi o niej, nikt jej nie wychwala. Jest zimno, a my nie wiemy dokąd nas prowadzą przewodnicy.

Wyjmuję aparat. W końcu nie często podróżuje się po Alasce. Przykładam do oka i w tym momencie tuż pod ścieżką, jakieś 30 metrów ode mnie (a wlokę się na końcu ogonka turystów) dostrzegam walczące ze sobą zwierzęta. Coś co przypomina sporego byka oraz przerośnięta wersja dzika. Mimo tego, nie widać znaczącej różnicy w rozmiarach, walka nie wygląda na nierówną.
Szamotanina i wzajemne pofukiwania trwają chwilę.
Cykam serię zdjęć. I po którymś ujęciu dociera do mnie, że bestie nie walczą już ze sobą ale przyglądają mi się uważnie. Odstawiam aparat od oka, zawieszam na szyi i próbuję spokojnie oddalić się cały czas obserwując zwierzęta.
Zostałam sporo w tyle za kompanami. A wiem, że gwałtownymi ruchami, biegiem, ściągnę na siebie niebezpieczeństwo. Oddalam się udając spokój, zdecydowanym krokiem, serce wali mi jak młot, ale udaje się.
Lokalna fauna znika mi z pola widzenia.

Doganiam grupę, w międzyczasie okazuje się, że to już cała wycieczka. Że zaraz wracamy do Sydney.