Londyn.
Nie wiem jak to się stało, ale lecę do Londynu. Na miejscu (w mieście, które nijak nie wygląda jak Londyn) zachwycam się widokami. Wpada mi w oko kilka kadrów. Gotowych do zrobienia zdjęcia. Ale nie mam aparatu.
Wracam.
Tego samego dnia, a właściwie nocy, bo jest druga czy trzecia liczę pieniądze. Sprawdzam czy stać mnie na kolejny lot. Sprawdzam czy zdążę wrócić przed rankiem. Lecę.
Z samolotu dzwonię do Leny. Że będę, czy ma chwilę na spotkanie. Nie ma. Nie ma jej w Londynie. (Na miejscu jednak ją spotkam, więc może to nie Londyn).
Kiedy dolatuję znów idę wzdłuż tych samych miejsc co poprzednio i w odpowiednim momencie pstrykam fotkę. Mogę wracać.
W drodze na lotnisko napotykam Artura, który ściska mi dłoń zakleszczając ją w obu swoich. Mówi do mnie zdrobniale. I mówi, że gdybyśmy nie byli w Londynie to tak zdrobniale by nie mówił. Trzy kroki dalej, ze sceny, w pustą przestrzeń, bez żadnego audytorium, dwóch panów próbuje rozbawiać nieistniejącą publiczność. W jednym z nich rozpoznaje Tomka. Radnego. Wyglądającego zupełnie jak Adam Grzanka.
Wracam przed świtem. Zdążyłem. W portfelu zostało jeszcze parę drobnych. No i najważniejsze – mam zdjęcie po które poleciałem.